Rozdział 83
"De suis homines laudibus libenter praedicant*"
"'Cause all I ever want is you to listen
Your voice, it seems so close yet so distant
I'm out here on my own, want your attention"
Somebody – Michael Rice
Patrzyłem na niego. Zachowywał się niczym małe dziecko, które dostało upragnionego cukierka. Był w euforii, do której pewnie się przyczyniłem, ponieważ poddałem się i okazałem słabość. Wreszcie widział mnie takiego, jakiego pragnął zobaczyć od zawsze. Sługę, który nie potrafi mu się postawić. Tak właśnie traktował swoich Śmierciożerców.
— Idziemy — nagle warknął, ciągnąc mnie boleśnie za ramię. Syknąłem cicho, protestując.
Nim zdążyłem coś powiedzieć, znaleźliśmy się w innym miejscu. Od tych przeskoków w czasie dostałem migreny, ale posłusznie szedłem za Tomem. Znajdowaliśmy się na jakiejś ruchliwej ulicy w mugolskim świecie. Zastanawiało mnie to, czego ten gad mógł tutaj szukać. W końcu mogole są tyle warci co nic. Miałem wiele pytań, ale po wcześniejszym zachowaniu Voldemorta wolałem milczeć. W końcu sam zacznie mówić. On zawsze mówi i mąci mi w głowie, a ja... chciałbym chwili spokoju.
Po kilkunastu minutach szybkiego marszu doszliśmy do jakiejś knajpki o jakże zachęcającej nazwie – Dark. Tak, właśnie tego pragnąłem w tym momencie... aby użerać się z podejrzanymi osobami. Weszliśmy do środka i moje obawy się niestety się potwierdziły.
Bar najprawdopodobniej nie był na liście ciekawych obiektów, a osoby, które tam przebywały, nie zaliczały się do przyjaznych. Może to źle, że oceniam ludzi po wyglądzie, a gdy spojrzałem na tych wielkoludów, przez moje ciało przeszedł dreszcz niepokoju. Lepiej było nie narażać się im, jeśli chciałoby się wyjść stąd żywym.
Rozejrzałem się po wnętrzu, by znaleźć współtowarzysza swej niedoli. Znalazłem go na końcu baru. A wraz z nim jego młodsza wersja, która dyskutowała z jakimś mężczyzną po prawej stronie. Stanąłem niedaleko, oczekując, że Voldemort wyjaśni, po co tak właściwie tutaj jesteśmy. Nie minęła minuta, a były Ślizgon zaczął mówić.
— Zniknąłem na dekadę. Wyjechałem z Wielkiej Brytanii, aby... — zamyślił się, jakby chciał znaleźć odpowiednie słowo — odnaleźć siebie. Wiem, może zabrzmieć irracjonalnie, ale właśnie tak było. Miałem wtedy jasny cel. Przez te dziesięć lat spotkałem wiele osób, a niektóre z nich bardzo mi pomogły się stać tym, kim jestem. Nie uwierzysz, ale to właśnie tutaj, w tym barze, w Amsterdamie, spotykały się wielkie umysły.
Rozejrzałem się ponownie. Nie bardzo mi to przypominało klub geniuszy. Już bardziej prawdopodobny byłby klub resocjalizacji dla byłych więźniów. Właśnie tak wyglądała większość obecnych tutaj gości – jakby przed chwilą opuścili mury więzienia i niejedno mieli na sumieniu. Wytatuowani i potężnie zbudowani patrzyli z niechęcią na innych.
— Wbrew pozorom, wielu czarodziei tutaj przychodziło. Wiesz, co najchętniej zwiedzają turyści w Amsterdamie? — pokiwałem przecząco głową. ֫— Dzielnicę De Wallen. I to właśnie tam się teraz udamy.
Muszę przyznać, że nie kojarzyłem tej nazwy i zupełnie nie spodziewałem się tego, co tam zastałem.
— De Wallen, mój drogi chłopcze, to dzielnica czerwonych latarni, która słynie głównie z... — uśmiechnął się upiornie — licznych domów publicznych.
Aż się zatrzymałem. Voldemort zabrał mnie na ulicę pełną burdelów?!
— Co my tutaj robimy? — zapytałem szybko.
— Mieszka tutaj bardzo... ciekawy czarodziej. To właśnie on zademonstrował mi kilka wybitych tortur. Jednak myślę, że nie są to widoki dla tak wrażliwego nastolatka. Ja w twoim wieku byłem już trochę bardziej doświadczony.
Doszliśmy do jednego z wielu kolorowych lokali, który neonami próbował zachęcić do wejścia. Jak się okazało, w środku znajdował się bar. Szybko podeszliśmy do jednego ze stolików.
Siedział tam starszy mężczyzna i popijał powoli drinka. Zauważyłem, że obok niego siedzi młodsza wersja Voldemorta. Rozmawiali o czymś.
— To jest Kazuya Kobayashi. Wybitny japoński czarodziej, który zna się na swoim biznesie. — wyjaśnił.
W tle można było usłyszeć muzykę, a chwilę później pojawiły się tancerki. Odwróciłem szybko od nich wzrok, skupiając się Kobayshim.
— Odkryłem ostatnio kilka ciekawych eliksirów. — odezwał się starszy czarodziej. — Myślę, że będziesz nimi zainteresowany.
Młody Tom patrzył z uwielbieniem na Kazuya, który właśnie zaczął opowiadać o właściwościach mikstur, które stworzył. Jedna z nich roztapiała narządy płciowe kobiet. Mówił, że ten eksperyment zakończył się śmiercią dziesięciu kobiet, ale w końcu doszedł do perfekcji. Teraz eliksir ten sprawia niewyobrażalny ból, a ofiara jest cały czas przytomna, co podwaja przyjemność z tortur.
— Wyobraź sobie, jak wtedy patrzą na Ciebie. Błagają o litość, a Ty napawasz się ich cierpieniem i śmiejesz się im prosto w twarz. — westchnął rozmarzony. — Cudowne uczucie.
Wzdrygnąłem się na myśl o bólu, jaki musiały znieść te kobiety. Kolejnym eliksirem, o którym rozmawiali, był łamacz kości. Kabayashi udoskonalił formułę i teraz może sam wybierać miejsce, w którym kości mają zostać złamane. Oczywiście zrobił to tylko po to, aby napawać się ich cierpieniem. Krok po kroku łamał kości swoich ofiar. Trwało to godzinami.
Ostatnim eliksirem, który zaproponował Tomowi, był eliksir złych wspomnień. Działał on podobnie do mugolskich narkotyków. Otumaniona, nie wiedziała, co się dzieje, a w głowie przeżywała najgorsze wspomnienia ze swojego życia, które dodatkowo spotęgowano. Jej mózg po tym był niezdatny w do użytku.
— Myślałem jednak, że będziesz miał coś bardziej... mrocznego. — odparł Tom, który sprawiał wrażenie znacznie rozczarowanego.
— Na to przyjdzie jeszcze czas, Tom. Nie mogę odkryć przed Tobą wszystkich kart. — powiedział tajemniczo. — A teraz wybacz, ale jestem umówiony z tą ślicznotką. — wskazał na jedną z kobiet, która tańczyła wokół rury. Po chwili podniósł się i zniknął w tłumie.
Młody Tom pogrążony w swoich myślach siedział jeszcze kilka minut przy stoliku.
* * *
— Eliksiry Kabayashiego przydały mi się nie raz. Przez te dziesięć lat mój wygląd trochę się zmienił. To wtedy zacząłem coraz bardziej pragnąć nieśmiertelności. Musiałem zacząć działać, a więc tworzyć kolejne horkruksy.
Teraz Tom ze wspomnień niewiele różnił się o tego, którego znam. Jego twarz już nie była dziecięco naiwna, teraz była zdeformowana licznymi rozczepieniami duszy.
— Od teraz oficjalnie nazywałem się Lordem Voldemortem.
Sceneria ponownie się zmieniła i staliśmy w jednym z korytarzy Hogwartu i przypatrywaliśmy się rozmowy pomiędzy Dumbledore'em a Tomem.
— Ponownie chciałem nauczać Obrony przed Czarną Magią, ale dyrektor, wówczas był to już Dumbledore, odmówił mi. — zamyślił się na chwilę, wpatrując w siwowłosego czarodzieja. — Od zawsze mnie podejrzewał, więc wcale mu się nie dziwię. Właściwie... miałem inny cel niż nauczenie. Szkoła to idealne środowisko do urabiania sobie młodych umysłów.
— Chciałeś wykorzystać Hogwart jako... — nie mogłem uwierzyć, jak bardzo był bezczelny.
— ... miejsce rekrutacji — dopowiedział. — Masz rację. Tylu uczniów, których mógłbym uformować na swoich sługów. — rozmarzył się, a ja skrzywiłem się, ciesząc się, że Dumbledore odmówił mu posady nauczyciela.
Teraz obserwowaliśmy, jak Tom przemierza korytarze Hogwartu. Czegoś szukał, ale jeszcze nie wiedziałem czego.
— Moja wizyta w Hogwarcie miała jeszcze jeden punkt. Ukryłem jeden z moich horkruksów – diadem Roweny Ravenclaw – w Pokoju Życzeń. A także zrzuciłem klątwę na stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią, co zapewne już wiesz.
Doskonale pamiętałem, że co roku zmieniał się nauczyciel. Nadal najlepiej wspominam Remusa i może gdyby nie ta klątwa poziom nauczanie tego przedmiotu byłby dużo wyższy i nie musiałbym organizować Gwardii Dumbledore. Kto wie, jak to by się dalej potoczyło?
— Pokój Życzeń był idealnym miejscem na schowanie mojego cennego artefaktu. Wierzyłem wtedy, że nikt go nie odnajdzie. Jednak po latach już wiem, że się myliłem. Srogo za to zapłaciłem.
Popatrzyłem na niego i od razu zmarszczyłem brwi. Wydawał się wściekły. Nie byłem pewny czy to na mnie, czy to na młodszego siebie. Wiedziałem jednak, że lepiej darować sobie uwagi i milczeć, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń.
Na szczęście szybko się pozbierał i ponownie nas przeniósł. Tym razem znajdowaliśmy się na jakiejś polanie. Domyśliłem się, że jesteśmy już poza Hogwartem, ponieważ otaczał nas krąg śmierciożerców. Na środku stała młodsza wersja Voldemorta, a oprócz niej ciała dwóch osób.
Kobieta i mężczyzna byli nieprzytomni. Śmierciożercy w ciszy przyglądali się swojemu panu, który przechadzał się pomiędzy swoimi ofiarami, głęboko pogrążony w myślach. Obawiałem się tego, co za chwilę mogę zobaczyć.
— Wilkes! — krzyknął tak głośno, że zadrżałem. — To twój prezent. — powiedział, wskazując na nieprzytomne osoby.
Z szeregu śmierciożerców wystąpił mężczyzna i podszedł powoli do swojego pana. Zdjął maskę i uśmiechnął się tak szeroko, że chyba musiało go aż to zaboleć. Tom ze wspomnienia odwrócił się niewzruszony i odszedł kawałek dalej by móc lepiej wiedzieć rozgrywany spektakl.
Wilkes ocucił parę. Ci gwałtownie chcieli się podnieść, ale czarodziej był szybszy i rzucił na nich Drętwotę. Następnie mężczyznę odsunął od kobiety i związał magicznymi sznurami. Zdjął Drętwotę, by usłyszeć, co takiego ma on do powiedzenia.
— Wilkes, przecież jesteśmy przyjaciółmi... — wymamrotał mężczyzna. —Nigdy bym Cię nie zdradził.
— Przestań kłamać. Wszyscy – wskazał dłonią dokoła – wiedzą kim tak naprawdę jesteś i komu służysz.
— Nie... Nie... Nie... — prosił żałośnie, ale śmierciożerca nic sobie z tego nie robi.
— Jesteś zdrajcą, a zdrajca musi zostać wyeliminowany. Nie bój się, nie zginiesz zaraz. Najpierw popatrzysz, jak twoja żona cierpi.
— Nie! — wykrzyczał. — On jest niewinna!
— I to właśnie niewinni cierpią najbardziej. — odparł.
— Proszę... nie rób tego. Zabij mnie, a ją wypuść. — błagał.
Spojrzałem na jego twarz pełną cierpienia, gdy zauważył, że śmierciożerca podszedł do jego ukochanej. Próbował krzyczeć, ale Wilkes ponownie rzucił na niego Drętwotę. Nie miał już jak walczyć. Wiedział, że przegrał. Przegrał nie tylko swoje życie, ale i życie swojej żony, która nic nie wiedziała i nie powinna odpowiadać za jego grzechy. Niesprawiedliwość napędzała ten świat.
— Wilkes — odezwał się Voldemort po raz pierwszy, odkąd mnie tu zabrał — od zawsze miał pewne... upodobania do mugolskich tortur. Preferował ręczną robotę i dużo krwi. Właściwie chyba trochę za bardzo jej pragnął, ale u mnie każdy psychopata mógł zaspokoić swoje żądze.— wyjaśniał. — Teraz nadarzyła się okazja do ukarania jednego z moich śmierciożerców za zdradę innego towarzysza i Wilkes wydawał się odpowiedni do tej roboty. Przyjrzyj się dokładnie, facet miał pojęcie o wyrachowanych torturach. Wiedział gdzie uderzyć, aby bolało najbardziej. Właśnie dlatego zmusił Joe'go do patrzenia jak krzywdzi osobę, na której mu zależało. Wiesz, gdyby go zabił, nie byłoby zabawy. — Zabawy? A więc to jest definicja zabawy dla Voldemorta. Świetnie, teraz będę musiał oglądać jego krwawe mordy, aby on mógł się dobrze bawić.
Śmieciożerca pochylił się nad żoną Joe'ego, usunął zaklęcie. Kobieta była mugolką, o czym dowiedziałem się chwilę później, dlatego Wilkes nie miał większych problemów z utrzymaniem kobiety w jednej pozycji. Rzucił na nią kilka razy Crucio, ale wiedziałem, że było to tylko preludium do prawdziwego przedstawienia.
Nagle w jego dłoniach pojawił się nóż, a sam śmieciożerca zaczął się śmiać, gdy kobieta zaczęła krzyczeć. Jego twarz przedstawiała euforię. Te tortury na pewno sprawiały mu wielką przyjemność. Pokazał kobiecie nóż i delikatnie naciął jej policzek. Z rany pociekła strużka krwi. Ponowił to samo z drugiej strony. Teraz krew mieszała się ze łzami na policzkach. Popatrzył na swoje dzieło i pochylił się nad jej twarzą, po czym zlizał czerwoną ciecz. Widząc to, zebrało mi się na wymioty.
— Teraz już wiesz, co miałem na myśli. — Wskazał dłonią na śmieciożercę. — Zaraz przejdziemy dalej, ale tymczasem przyjrzyj się dokładnie. Jestem ciekawy, co powiesz na koniec.
Ja już wiedziałem, co powiem na koniec: śmierciożercy to psychopaci. Wróciłem spojrzeniem do kobiety w momencie, w którym Wilkes odcinał palce u rąk. Robił to wyjątkowo powoli, tak by ofiara cierpiała, jak najdłużej. Kobieta krzyczała przeraźliwie. Gdy skończył z dłońmi, przeniósł się na stopy.
— Chcę ją poćwiartować, mój drogi Joe. — oznajmił śmierciożerca mężowi swojej ofiary.
Joe bezgłośnie krzyczał, ale Wilkes szybko się od niego odwrócił i całą uwagę poświęcił kobiecie, która właśnie straciła przytomność.
— Tak się bawić nie będziemy — powiedział i rzucił Enervate.
Wziął w dłonie nóż i powoli skierował się ku stopom. Nie śpieszył się – robił to wręcz monotonnie. Gdy skończył ze stopami, wziął się za piersi. Po chwili ich nie było. Joe już nie krzyczał. Wpatrywał się w niego, a po jego policzkach płynęły łzy. Cierpienie było doskonale widoczne w oczach mężczyzny. Jego cały świat właśnie się zawalił. Zdawał sobie sprawę z tego, że on będzie kolejny; że nie ma już szans na żaden ratunek. Został pokonany.
Wilkesowi znudziła się chyba robota nożem, ponieważ wyczarował sobie tasak. Odwrócił się do Joe'ego chcąc mu pokazać swoją nową zabawkę. Kobieta już najprawdopodobniej nie żyła. Wykrwawiła się na oczach swojego męża, który był bezradny. Śmierciożerca teraz przyśpieszył. Najpierw odciął ramiona i nogi. Na koniec jednym płynnym ruchem odciął głowę od reszty ciała. To, co zostało z kobiety, kopnął z dala od siebie. Poniósł jeden z palców i podszedł bliżej Joe'ego.
— To zostawię sobie na pamiątkę. — oznajmił spokojnie. — Dołączy do mojej kolekcji.
Joe próbował się uwolnić, ale został brutalnie uderzony w twarz, przez co stracił przytomność.
* * *
Znajdowaliśmy się w jakimś domu, ale przypominał on żadnego z miejsc, które już zdążyliśmy z Voldemortem odwiedzić. Było w nim stosunkowo ładnie, to znaczy nigdzie nie widziałem trupów, co dla mnie było wielkim plusem. Czarnoksiężnik przyzwyczaił mnie do makabrycznych widoków, dlatego poczułem miłe zaskoczenie. A po torturach Wilkesa miałem dość krwi.
— Po co tutaj jesteśmy? — zapytałem ostrożnie, próbując wybadać, w jakim humorze obecnie się znajduje.
— Tutaj spotkałem się z czarodziejem, dzięki któremu udało mi się rekrutować olbrzymy i wilkołaki. Ten staruszek — wskazał dłonią na mężczyznę, który nagle znalazł się na kanapie — miał wielką wiedzę. Niestety, gdy już ją ujawnił, stanowił dla mnie wielkie niebezpieczeństwo, więc...
— ... go zabiłeś — przerwałem mu, wiedząc, co tak naprawdę chciał powiedzieć. Z każdą kolejną minutą z Voldemortem rozumiem go coraz bardziej i jednocześnie potęguje się moja nienawiść do niego.
— Tak. — zamyślił się i odwrócił wzrok od staruszka, który spokojnie czytał gazetę na kanapie.
Voldemort patrzył teraz przez okno, przez które było widać wierzchołki gór. Wpatrywał się w niej z wielkim rozżagwieniem. Czyżby miłe wspomnienia? Tam też pewnie kogoś zabił. Właśnie tak prezentowała się jego definicja słowa „miłe”.
Piorun przeciął tę ponurą ciszę. Nie mając wyboru, patrzyłem na czarodzieja, który nie zwracał na mnie uwagi, pogrążony w myślach. Nie wiem, ile czasu minęło, nim ponownie zaczął mówić, ale niezwykle mnie to ucieszyło. Miałem nadzieję, że powoli zbliżał się koniec naszej wycieczki. Co jeszcze chce mi pokazać? Już wiem o nim wszystko.
— Grupa moich Śmierciożerców powoli się rozrastała. Jedni dołączyli do mnie, pragnąc mojej wiedzy, inni chcieli osiągnąć to, czego tak pragnąłem, a kolejni ze strachu. — skrzywił się lekko, jakby samo to sprawiało, że robi mu się niedobrze.
Nagle moim oczom ukazały się obrazy, które mijały bardzo szybko. Jakbym oglądał przyśpieszony film, w którym co chwila zmieniały się sceny. Widziałem tylko Śmierciożerców, którzy bawili się ze swoimi ofiarami. Torturowali, zabijali i napawali się z bólu innych. Widziałem setki scen, ale żadnej nie przyglądaliśmy się tak uważnie, jak torturował Wilkes. Nie do końca wiedziałem, czemu to miało służyć. Co takiego chciał mi przez to pokazać? Przecież już dobrze wiedziałem, że Śmierciożercy to psychopaci.
— Bawiliśmy się wyśmienicie i wtedy aurorzy do nas dołączyli. Im też pozwolono na używanie Zaklęć Niewybaczalnych na moich sługach. Wyobraź sobie, że Ministerstwo skazywało moich przyjaciół na pocałunek dementora nawet bez rozprawy w Wizengamotu.
— A czy to nie było oczywiste, że byli winni? — spytałem. Nie mieściło mi się w głowie, że Voldemort uważał, że to, co robili, było bezkarne.
— Harry, wydaje mi się, że widzisz to ze złej strony. — zakpił. —Teraz pomyśl, co ty zrobiłeś. A czy ukarano cię za to? — wzdrygnąłem się na samą myśl, ale miał on rację. Nie zostałem ukarany, a robiłem naprawdę złe rzeczy. Większość pamiętam jak za mgłą, ale to nadal byłem ja. Nigdy nie wziąłem odpowiedzialności za swoje zbrodnie. —Tak samo było wtedy. Myślisz, że Zakon Feniksa był święty? Nie, wcale tak bardzo się od nas nie różnili.
— Ale walczyli w słusznej sprawie i w obronie innych. A wy co? Wy potrafiliście tylko zabijać. — zdenerwowany podniosłem głos.
Czarodziej zignorował moja wypowiedź, a mnie roznosiły emocje. Porównuje Zakon Feniksa do swoich czarodziejów. Jak on w ogóle śmie?
— Nikt nie był w stanie mnie pokonać. — powiedział z pewnością wyczuwalną w głosie. —Wszyscy bali się choćby podnieść na mnie swoją różdżkę.
— Nie Dumbledore — zaznaczyłem, czym go zdenerwowałem.
— Tak, tylko on. — potwierdził, a ja uśmiechnąłem się z wyższością. — Co nie skończyło się dla niego zbyt dobrze... pragnę ci przypomnieć. — mój uśmiech znikł szybciej, niż się pojawił.
* * *
Ciało chłopca leżało bezruchomo na łóżku otoczone przez potężne pole siłowe. Wybawca ogrodził się murem przed wszystkimi, nawet tymi, którzy chcieli mu pomóc. Jego skóra była przeraźliwie blada i gdyby nie ledwo wyczuwalny puls można byłoby uznać go za martwego.
Wielu już tak uważało, ale dla swojego dobra nie mówili tego głośno. W końcu Złoty Chłopiec praktycznie sam do tego doprowadził. Inni zaś sądzili, że zasłużył na to, co go spotkało. Zakon Feniksa był podzielony, a świat czarodziejów nadal pozostał nieświadom zbrodni Wybrańca, czekając na swojego bohatera, który w tajemniczych okolicznościach zaginął.
Ale czy na pewno warto było go w ogóle ratować? Czy to nie oznacza, że ponownie nastaną mroczne czasy dla czarodziejów? Kolejny Czarny Pan się narodzi, a oni znowu będą musieli walczyć o swoje życie. Chronić innych i dążyć do pokoju. To błędne koło – jeden ginie, drugi się rodzi.
Teraz o tego chłopca walczy kilka światów. Ale czy on byłby w stanie zrobić to samo dla nich? Pokonać Śmierć i uratować dobro, skoro sam jest skalany mrokiem?
— Zostało mu kilka godzin. — oznajmił Alexander, który po wielu próbach przebicia się do Harry'ego wyczuł wreszcie jakąś iskierkę z jego umysłu.
Severus poderwał się gwałtownie z miejsca i spojrzał na mężczyznę ze złością.
— Jak to kilka godzin? — wykrzyczał. — Miałeś coś zrobić, White! Tymczasem on umiera.
— On już praktycznie jest martwy. To kwestia kilku godzin nim upadną osłony i... nie będzie wątpliwości.... — White bardzo nie chciał tego mówić, ale chyba nie musiał.
Wszyscy obecni w tym pomieszczeniu zdawali sobie z tego sprawę, że to koniec. Nie ma już ratunku. Śmierć dopięła swego.
"'Cause all I ever want is you to listen
Your voice, it seems so close yet so distant
I'm out here on my own, want your attention"
Somebody – Michael Rice
(Bo wszystko, czego kiedykolwiek pragnę, to żebyś słuchał
Twój głos wydaje się tak bliski, ale tak odległy
Jestem tu sam, chcę twojej uwagi)
_________________________
Cześć w Nowym Roku :)
Dawno mnie tutaj nie było. Nowy post miał się pojawić już dawno temu. Większość tego rozdziału czekała już napisana od września, ale dopiero teraz dopisałam resztę.
Zbliżamy się powoli do końca. Początkowo chciałam, aby ta część miała trzydzieści rozdziałów, ale teraz zmieniłam zdanie i myślę, że zmieścimy się w dwudziestu, więc przed nami jeszcze siedem rozdziałów. Bardzo bym chciała zakończyć to opowiadanie w tym roku i będę do tego dążyć.
Kolejnego rozdziału możecie się spodziewać w lutym ;)
Szczęśliwego Nowego Roku! :)
Alexx