16 gru 2017

Rozdział 68

Rozdział 68
"Czarna Różdżka"








UWAGA!
Rozdział zawiera fragmenty książki J.K.Rowling w przekładzie Andrzeja Polkowskiego. Fragmenty te pisane są kursywą i stanowią większość tego rozdziału! Pewne fragmenty zostały wycięte na potrzeby tego opowiadania.

Bitwa w Hogwarcie przebiega w ten sam sposób, co w oryginale. Będą się tylko różnić ofiary tej bitwy, o których dowiecie się w następnym rozdziale. Wspomnienia Snape'a zostały wyrzucone z opowiadania; Dumbledore przekazał mu pewne informacje (o tym, że musi zginąć) w liście, który Snape mu dał.


Świat się skończył, więc dlaczego bitwa wciąż trwa, dlaczego w całym zamku nie zapadła pełna zgrozy cisza, dlaczego walczący nie rzucili broni? [...] A potem za wielką dziurą wyrwaną w boku zamku przeleciało jakieś ciało i z ciemności pomknęły ku nim zaklęcia, godząc w ścianę tuż nad ich głowami. 
- Padnij! - krzyknął Harry, bo nowe świetliste groty już mknęły ku nim z czerni nocy. [...]
Hermiona wrzasnęła, a kiedy Harry się odwrócił, nie musiał jej pytać, dlaczego. Olbrzymi pająk wielkości małego samochodu próbował wcisnąć się przez dziurę w ścianie: jeden z potomków Aragoga włączył się do walki. Ron i Harry krzyknęli jednocześnie, a ich zaklęcia zderzyły się, odrzucając potwora do tyłu. Zniknął w ciemności, wymachując rozpaczliwie odnóżami. 
- Przyprowadził przyjaciół! - zawołał Harry, patrząc przez wyrwę w ścianie na mury zamku, po których wspinało się więcej pająków, uwolnionych z Zakazanego Lasu, gdzie musieli się już dostać śmierciożercy. Wystrzelił kilka zaklęć oszałamiających, trafiając przywódcę, który runął w dół, strącając swoich towarzyszy, i zniknął z pola widzenia. Kolejne świetliste groty świsnęły Harry’emu nad głową tak blisko, że poczuł, jak włosy stają mu dęba. 
- Wynosimy się stąd! TERAZ! [...]
- Będziemy walczyć! - powiedziała Hermiona. - Będziemy musieli, żeby dopaść tego węża! Ale nie zapominajmy o tym, co mamy z-zrobić! Tylko my możemy położyć temu kres! 
Ona też szlochała, ocierając sobie twarz porwanym, nadpalonym rękawem, ale wzięła parę głębokich oddechów i zwróciła się do Harry’ego: 
- Musisz odnaleźć Voldemorta, bo przecież wąż jest z nim, prawda? Zrób to, Harry... zajrzyj do jego świadomości! 
Dlaczego to było takie łatwe? Bo blizna bolała go już od wielu godzin, żeby mógł zobaczyć myśli Voldemorta? Zamknął oczy i natychmiast krzyki, huki i odległe odgłosy bitwy przycichły, jakby stał gdzieś daleko, bardzo daleko...
Stał pośrodku opustoszałego, ale dziwnie znanego mu pokoju z łuszczącymi się tapetami na ścianach. Wszystkie okna prócz jednego zabite były deskami. Przez to jedno okno widać było w oddali rozbłyski światła tam, gdzie stał zamek, ale w pokoju było ciemno, paliła się tylko jedna oliwna lampka. Przetaczał różdżkę między palcami, przyglądał się jej, myślami będąc w tym Pokoju w zamku, w tajemnym Pokoju, który tylko on znał, w Pokoju, którego istnienie, tak jak istnienie Komnaty, mógł odkryć tylko ktoś taki jak on, ktoś tak mądry, tak przebiegły, obdarzony tak wnikliwym umysłem... Ten chłopak, ta marionetka Dumbledore’a nigdy diademu nie znajdzie... choć zaszedł już o wiele dalej, niż można się było po nim spodziewać... za daleko... 
- Panie - rozległ się zrozpaczony, rwący się głos. Odwrócił się. W najciemniejszym kącie pokoju siedział Lucjusz Malfoy, w łachmanach, wciąż ze śladami po karze, jaką otrzymał po ostatniej ucieczce chłopca. Jedno oko miał zamknięte i podpuchnięte. 
- Panie... błagam... mój syn... 
- Jeśli twój syn zginął, Lucjuszu, to nie moja wina. Nie przyszedł, aby walczyć po mojej stronie, jak reszta Ślizgonów. Może postanowił zostać przyjacielem Harry’ego Pottera? 
- Nie... nigdy - wyszeptał Malfoy. 
- Oby tak było. 
- Nie obawiasz się, panie... nie obawiasz się, że Pottera mógł już zabić ktoś inny? - zapytał Malfoy roztrzęsionym głosem. - Czy nie byłoby rozsądniej... wybacz mi, panie... żebyś przerwał tę bitwę, wkroczył do zamku i... s-sam go odnalazł? 
- Nie udawaj, Lucjuszu. Chcesz przerwać bitwę, żeby zobaczyć, co stało się z twoim synem. A ja nie muszę szukać Pottera. Zanim nastanie świt, Potter sam mnie odnajdzie. 
Voldemort ponownie opuścił wzrok na różdżkę. Niepokoiła go... a to, co niepokoiło Lorda Voldemorta, zawsze musiało być zmienione... 
- Przyprowadź mi tu Snape’a.
 - Snape’a... p-panie m-mój? 
- Snape’a. Zaraz. Jest mi potrzebny. Chcę, żeby mi... w czymś usłużył. Idź. 
Przerażony Lucjusz opuścił pokój, potykając się w ciemności. Voldemort stał nadal, obracając różdżkę w palcach i przyglądając się jej uważnie. 
- To jedyny sposób, Nagini - szepnął i rozejrzał się po pokoju. W powietrzu zawieszony był olbrzymi, gruby wąż, skręcający się z leniwym wdziękiem w chronionej zaklęciami przestrzeni, którą mu wyczarował, wewnątrz świetlistej, przezroczystej kuli.
Że zduszonym okrzykiem Harry wyrwał się ze świadomości Voldemorta i otworzył oczy. Uszy natychmiast zaatakowały mu dzikie wycia i krzyki, łoskoty i huki. - Jest we Wrzeszczącej Chacie. Wąż jest przy nim, w jakiejś magicznej kuli, która go chroni. Właśnie posłał Lucjusza Malfoya po Snape’a. 
- Voldemort jest we Wrzeszczącej Chacie? - powtórzyła z oburzeniem Hermiona. - Nie walczy?
 - Chyba uważa, że nie musi walczyć. Sądzi, że sam do niego przyjdę. 
- Ale dlaczego? 
- Wie, że szukam horkruksów... trzyma Nagini przy sobie... na pewno traktuje ją jako przynętę... na mnie...
 - No jasne - powiedział Ron, prężąc ramiona. - I dlatego nie możesz tam iść, bo on na ciebie czeka, ciebie się spodziewa. Zostań tutaj, zaopiekuj się Hermioną, a ja pójdę i... 
- Wy dwoje zostaniecie tutaj - przerwał mu Harry. - Nałożę pelerynę-niewidkę, pójdę tam i wrócę, jak tylko... 
- Nie - powiedziała Hermiona. - O wiele rozsądniej będzie, jak ja wezmę niewidkę i... [...]
 Gobelin u szczytu klatki schodowej, pod którym stali, rozdarł się na dwie części. 
- POTTER! 
Stało tam dwóch zamaskowanych śmierciożerców, ale zanim zdążyli podnieść różdżki, Hermiona krzyknęła: 
- Glisseo! 
Schody pod ich stopami wygładziły się w stromy zsyp i wszyscy troje zjechali w dół z taką szybkością, że zaklęcia oszałamiające wystrzelone przez śmierciożerców świsnęły im nad głowami. Przelecieli przez gobelin na dole schodów i potoczyli się po podłodze, uderzając w przeciwległą ścianę. 
- Duro! - krzyknęła Hermiona, wskazując różdżką na gobelin, który zamienił się w kamień. Usłyszeli dwa głuche tąpnięcia, gdy śmierciożercy uderzyli w tę zaporę. 
- Cofnąć się! - zawołał Ron i wszyscy troje przywarli do jakichś drzwi. Przemknęło obok nich stado galopujących biurek gnane przez profesor McGonagall. Chyba ich nie zauważyła, pędziła za biurkami z rozwianymi włosami, na twarzy miała głębokie rozcięcie. Kiedy minęła róg korytarza, usłyszeli jej okrzyk: 
- DO ATAKU! 
- Harry, nakładaj pelerynę - powiedziała Hermiona. - Nie martw się o nas...
Ale on zarzucił ją na wszystkich troje. Choć ledwo się pod nią mieścili, wątpił, by ktokolwiek dostrzegł ich stopy w pyle, który wisiał w powietrzu, pośród gradu spadających kamieni i grud tynku, w rozbłyskach zaklęć. Zbiegli po następnych schodach i znaleźli się w korytarzu pełnym walczących. Portrety po obu stronach zatłoczone były widzami, którzy wykrzykiwali rady i zagrzewali do boju uczniów i nauczycieli, stawiających czoło zamaskowanym i niezamaskowanym śmierciożercom. Dean zdobył gdzieś różdżkę, bo walczył z Dołohowem, Parvati z Traversera. Harry, Ron i Hermiona natychmiast unieśli różdżki, ale pojedynkujące się pary przemieszczały się przed nimi tak szybko, że trudno im było dobrze wymierzyć zaklęcie, by nie trafić kogoś ze swoich. Stali więc, "czekając na sposobność, by włączyć się do walki, gdy nagle rozległo się donośne: „uiiiiiiiiiiiiii!" i nadleciał Irytek, ciskając w śmierciożerców strączkami wnykopieniek, które omotywały im głowy wijącymi się zielonymi mackami. 
- Auuu! 
Kilka bulw uderzyło w pelerynę-niewidkę tuż nad głową Rona. Oślizgłe, zielone korzenie zawisły absurdalnie w powietrzu, gdy Ron próbował je strząsnąć. 
- Tam jest ktoś niewidzialny! - ryknął jeden z zamaskowanych śmierciożerców, pokazując palcem. Dean wykorzystał to i zwalił go na podłogę zaklęciem oszałamiającym. Dołohow próbował pomścić towarzysza, ale Parvati trafiła go Zaklęciem Pełnego Porażenia Ciała. 
- BIEGIEM! - krzyknął Harry. Uchwyciwszy kurczowo pelerynę, rzucili się z pochylonymi nisko głowami między walczących, ślizgając się w kałużach soku z wnykopieniek i zmierzając ku szczytowi marmurowych schodów. 
- Jestem Draco Malfoy! Jestem po waszej stronie! 
Draco stał u szczytu schodów, błagając o litość jakiegoś zamaskowanego śmierciożercę. Harry trafił w biegu śmierciożercę zaklęciem oszałamiającym. Malfoy rozejrzał się, szukając swojego wybawcy, a Ron spod peleryny rąbnął go pięścią w twarz. Malfoy upadł na leżącego bezwładnie śmierciożercę. Krew ciekła mu z warg, a na jego twarzy malowało się głębokie zdumienie. 
- Już po raz drugi tej nocy uratowaliśmy ci życie, obłudny gnojku! - krzyknął Ron. 
Na schodach i w sali wejściowej było więcej pojedynkujących się par. Wszędzie, gdzie Harry spojrzał, czerniło się od peleryn śmierciożerców. Przy drzwiach wejściowych Yaxley walczył z Flitwickiem, a tuż obok jakiś zamaskowany śmierciożerca z Kingsleyem. Uczniowie biegali we wszystkie strony, niektórzy nieśli lub wlekli rannych przyjaciół. Harry wystrzelił zaklęciem oszałamiającym w zamaskowanego śmierciożercę i chybił, ale o mało co trafił nim Neville’a, który pojawił się znienacka, wymachując kiściami tentakuli. Jadowite rośliny z ochotą owinęły się wokół najbliższego śmierciożercy i zaczęły go oplatać. 
Harry, Ron i Hermiona zbiegli po marmurowych schodach. Na lewo od nich rozległ się trzask rozbijanego szkła i z potrzaskanej klepsydry, pokazującej stan punktów zdobytych przez dom, rozsypały się po sali szmaragdy, tak że ludzie ślizgali się po nich w biegu. Z balkonu nad nimi spadły dwa ciała i coś szarego pomknęło ku nim na czterech nogach, by zatopić zęby w jednej z ofiar.
 - NIE! - wrzasnęła Hermiona, unosząc różdżkę. Rozległ się ogłuszający huk i zaklęcie zmiotło Fenrira Greybacka z ciała Lavender Brown. Uderzył plecami w marmurową balustradę, a kiedy próbował się podnieść, błysnęło i kryształowa kula spadła mu na głowę. Osunął się na posadzkę i przestał się poruszać. 
- Mam ich więcej! - krzyknęła profesor Trelawney znad balustrady. - Kto jeszcze chce? Proszę bardzo!
 I ruchem przypominającym serw tenisowy wyciągnęła z torby drugą olbrzymią kryształową kulę i machnęła różdżką. Kula przeleciała przez salę i roztrzaskała jedno z okien. W tej samej chwili ciężkie drzwi frontowe rozwarły się z hukiem i do środka wtargnęło więcej wielkich pająków. Powietrze rozdarły okrzyki przerażenia, walczący rozpierzchli się we wszystkie strony, a czerwone i zielone groty zaklęć pomknęły w masę tłoczących się do sali potworów, które zaczęły się cofać. 
- Jak stąd wyjdziemy?! - zawołał Ron, przekrzykując tumult, ale zanim Harry czy Hermiona zdołali mu odpowiedzieć, zostali odrzuceni na bok: to Hagrid zbiegał po schodach, wymachując swoją parasolką w różowe kwiatki i rycząc: 
- Nie róbcie im krzywdy! Nie róbcie im krzywdy! 
- HAGRIDZIE, NIEEE! 
Harry zapomniał o wszystkim. Wyskoczył spod peleryny i popędził ku niemu, zgięty wpół, by uniknąć zaklęć, które teraz rozświetliły całą salę wejściową. 
- HAGRID, WRACAJ! Zanim jednak zdołał do niego dobiec, zobaczył, co się stało. Hagrid zniknął wśród pająków, które miotając się rozpaczliwie i podrygując, wycofały się w jednym wielkim kłębowisku na zewnątrz, unosząc go ze sobą. 
- HAGRID!
Harry usłyszał, jak ktoś wykrzykuje jego imię, nie wiedział, czy woła go przyjaciel czy wróg, nie dbał o to, zbiegał już po stopniach w ciemność, ścigając pająki unoszące swą zdobycz. Hagrida nie było widać w kłębowisku odwłoków i nóg. 
- HAAGRIIIID!
 Wydawało mu się, że dostrzegł wielką rękę wynurzającą się z kłębowiska pająków, ale gdy popędził ku nim, zatrzymała go olbrzymia stopa, która wyłoniła się z ciemności i uderzyła w ziemię z taką siłą, że zadrżał grunt. Spojrzał w górę. Stał nad nim olbrzym, wysoki na jakieś dwadzieścia stóp, z głową ukrytą w cieniu. Światło z drzwi zamku padało tylko na jego owłosione łydki, podobne do pniaków. Jednym okrutnym, płynnym ruchem roztrzaskał któreś z wyższych okien, wciskając przez nie masywną pięść. Grad szkła posypał się na Harry’ego, zmuszając go do schronienia się w drzwiach. 
- Och! - krzyknęła Hermiona, która razem z Ronem dobiegła do drzwi i spojrzała na olbrzyma sięgającego przez okno po ludzi na korytarzu. 
- NIE RÓB TEGO! - wrzasnął Ron, chwytając ją za rękę, gdy unosiła różdżkę. 
- Jak go oszołomisz, to rozwali połowę zamku! 
- HAGGER?! Graup ruszył wzdłuż ściany zamku. Dopiero teraz Harry zdał sobie sprawę, że Graup jest rzeczywiście niewyrośniętym olbrzymem. Gigantyczny potwór, który próbował rozgnieść ludzi na wyższych piętrach, rozejrzał się i wydał z siebie ryk. Kamienne stopnie zadygotały, gdy ruszył ku swojemu mniejszemu krewniakowi. Wykrzywione usta Graupa rozwarły się, ukazując żółte zęby wielkości połówek cegieł, a potem natarli na siebie jak dwa rozjuszone lwy.
 - BIEGIEM! - krzyknął Harry. Chwycił Hermionę za rękę i zbiegli po kamiennych stopniach, słysząc potworne wrzaski i odgłosy ciosów wymienianych przez walczących ze sobą olbrzymów. Ron popędził za nimi. Harry nie stracił nadziei, że uda mu się odnaleźć i ocalić Hagrida. Biegł tak szybko, że byli już w połowie drogi do Zakazanego Lasu, gdy znowu coś ich powstrzymało. Powietrze wokół nich stężało jak nagle zmrożona mgła. Harry’emu zaparło dech w piersiach. Ku zamkowi sunęła w ciemności wielka fala zakapturzonych postaci czarniejszych od nocy. Słychać było świszczące oddechy... [...] Odgłosy walki nagle ucichły, zduszone gęstą, prawie namacalną ciszą, którą tylko dementorzy mogli rozsiać wokół siebie... 
- Harry, szybko! - dobiegł go gdzieś z daleka głos Hermiony. - Patronusy, Harry, szybko!
Podniósł różdżkę, ale już ogarniało go poczucie przytłaczającej beznadziejności.[...]  Poczuł się tak, jakby i jego ciało opuszczała już dusza... [...]
- Wynośmy się stąd! - krzyknął Ron, gdy olbrzym znowu zamachnął się maczugą, a jego ryk potoczył się po błoniach rozświetlanych czerwonymi i zielonymi błyskami. 
- Wierzba Bijąca - powiedział Harry. - Szybko! [...]
Biegł, prawie wierząc w to, że zdoła prześcignąć samą śmierć, nie zważając na świetliste groty, śmigające wokół niego w ciemności ze wszystkich stron, słysząc groźny jak łoskot morskich fal szum jeziora i posępne skrzypienie drzew w Zakazanym Lesie, choć noc była bezwietrzna. Biegł przez szkolne błonia, które same zdawały się buntować, biegł szybciej niż kiedykolwiek w życiu, i to on pierwszy ujrzał wielkie drzewo, Wierzbę Bijącą, która ochraniała sekret ukryty u jej korzeni siekącymi jak bicze gałęziami. Zwolnił, z trudem łapiąc powietrze, okrążając drzewo, by uniknąć młócących powietrze gałęzi, i usiłując dostrzec w mroku sęk, którego dotknięcie unieruchamiało gałęzie. Ron i Hermiona już do niego dobiegli. Hermiona była tak zasapana, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. 
- Jak... jak się tam dostaniemy? - wydyszał Ron. 
- Widzę... to miejsce... żeby tak mieć... znowu Krzywołapa... 
- Krzywołapa? - Hermiona trzymała się za pierś, zgięta wpół. - Jesteś czarodziejem czy nie jesteś? 
- Och... no tak... tak... 
Ron rozejrzał się, po czym wycelował różdżkę w gałązkę leżącą na ziemi i powiedział: 
- Wingardium leviosa! 
Gałązka poderwała się z ziemi, okręciła w powietrzu, jakby ją porwał powiew wiatru, i podleciała do pnia, zręcznie omijając świszczące gałęzie. Dźgnęła w sęk nad korzeniami i Wierzba Bijąca natychmiast znieruchomiała. 
- Znakomicie! - wydyszała Hermiona. 
- Zaczekajcie. 
Wśród łoskotu i zgiełku szalejącej wokoło bitwy Harry zawahał się przez chwilę. Voldemort tego pragnął, czeka na niego... czy nie prowadzi Rona i Hermiony prosto w pułapkę?
Lecz wkrótce owładnęło nim okrutne i dojmująco jasne poczucie rzeczywistości: już nie można się cofnąć, trzeba zabić węża, a wąż jest tam, gdzie Voldemort, a Voldemort jest na końcu tunelu... 
- Harry, idziemy, właź do środka! - zawołał Ron, popychając go do przodu. Wcisnął się przez ukryty między korzeniami otwór do wydrążonego w ziemi korytarza. Był o wiele ciaśniejszy niż wtedy, gdy ostatni raz z niego korzystał. Wówczas, prawie cztery lata temu, musieli posuwać się nim zgięci wpół, teraz mogli się tylko czołgać. Harry ruszył pierwszy, przyświecając sobie różdżką, bojąc się, że za chwilę napotka jakąś przeszkodę. Pełzli naprzód w milczeniu. Utkwił wzrok w kołyszącym się promieniu światła wytryskującym z końca jego różdżki. Wreszcie tunel zaczął się podnosić i zobaczył przed sobą strużkę światła. Hermiona pociągnęła go za kostkę u nogi. 
- Peleryna! - szepnęła. - Nałóż pelerynę-niewidkę! 
Pomacał poza sobą, a ona wcisnęła mu w rękę zwiniętą śliską tkaninę. Z trudem wciągnął ją na siebie, mrucząc pod nosem „Nox", by zgasić różdżkę, po czym ruszył do przodu najciszej jak zdołał, w każdej chwili spodziewając się, że ktoś odkryje jego obecność, że usłyszy zimny, dobitny głos, ujrzy błysk zielonego światła. A potem dobiegły go głosy z pokoju tuż przed nim, trochę przytłumione, bo otwór tunelu przywalony był czymś, co wyglądało na starą skrzynię. Wstrzymując oddech, podpełzł do otworu i zajrzał do niego przez szparę między skrzynią i ścianą. Pokój był słabo oświetlony, ale zobaczył Nagini, wijącą się jak wąż rzeczny wewnątrz zawieszonej w powietrzu roziskrzonej kuli. Zobaczył krawędź stołu i białą rękę o długich palcach, bawiącą się różdżką. A potem usłyszał głos Snape’a i serce zabiło mu gwałtownie, bo Snape był zaledwie o kilkanaście cali od niego. 
- ...panie mój, ich opór słabnie... 
- ...i słabnie bez twojej pomocy - rzekł Voldemort swoim wysokim, dobitnym głosem. - Jesteś wytrawnym czarodziejem, Severusie, ale nie sądzę, by twoja obecność była tam teraz potrzebna. Jesteśmy już prawie u celu... prawie. 
- Pozwól mi odnaleźć chłopca. Przyprowadzę ci Pottera. Wiem, że zdołam go odnaleźć, panie. Proszę.
 Snape przeszedł tak blisko szpary, że Harry cofnął się trochę, nie spuszczając wzroku z Nagini. Zastanawiał się, czy jest jakieś zaklęcie, które mogłoby przedrzeć się przez jej ochronną sferę, ale nic mu nie przychodziło do głowy. A wystarczy jedna nieudana próba, by zdradzić, gdzie się znajduje...
Voldemort wstał. Harry zobaczył go: czerwone oczy, płaska twarz węża, blada tak, że wydawała się lekko połyskiwać w półmroku. 
- Mam pewien problem, Severusie - powiedział łagodnie. 
- Tak, panie? 
Voldemort uniósł Czarną Różdżkę, trzymając ją delikatnie i precyzyjnie jak dyrygent batutę. 
- Dlaczego ta różdżka nie chce mnie słuchać, Severusie? 
W ciszy, jaka zapadła, Harry usłyszał cichy syk węża, zwijającego się i rozwijającego w powietrzu... a może było to westchnienie Voldemorta, utrzymujące się jeszcze w powietrzu? 
- Panie... - powiedział beznamiętnym tonem Snape - nie rozumiem. Przecież... przecież rzucałeś niezwykłe zaklęcia tą różdżką. 
- Nie. Rzucałem nią zwykłe zaklęcia. Ja jestem niezwykły, ale ta różdżka... nie. Nie ujawniła mocy, której się spodziewałem. Nie czuję żadnej różnicy między nią a tą, którą nabyłem od Ollivandera wiele lat temu. Jego głos był spokojny, jakby zadumany, ale blizna Harry’ego zaczęła pulsować: w jego czole rodził się ból i czuł już kontrolowaną wściekłość rodzącą się w Voldemorcie. 
- Żadnej różnicy - powtórzył Voldemort. 
Snape milczał. Harry nie widział jego twarzy i zastanawiał się, czy Snape wyczuł niebezpieczeństwo, czy próbuje znaleźć odpowiednie słowa, by uspokoić swojego pana. Voldemort zaczął krążyć po pokoju. Harry co jakiś czas tracił go z oczu, słyszał tylko jego spokojny, wyważony głos, czuł wzmagający się ból i nabrzmiewającą w nim wściekłość. 
- Długo się nad tym zastanawiałem, Severusie... Czy wiesz, dlaczego odwołałem cię z pola walki? Harry na chwilę zobaczył profil Snape’a: oczy miał utkwione w wężu wijącym się w zaczarowanej klatce. 
- Nie, panie, ale błagam, byś pozwolił mi tam wrócić. Pozwól mi odnaleźć Pottera. 
- Mówisz jak Lucjusz. Żaden z was nie rozumie Pottera tak jak ja. Jego wcale nie trzeba szukać. On sam do mnie przyjdzie. Bo, widzisz, ja znam jego słabość, jego wielką wadę. Nie pogodzi się z tym, że wokół niego giną inni, wiedząc, że giną z jego powodu, że tracą za niego życie. Będzie chciał za wszelką cenę to powstrzymać. I przyjdzie. 
- Ale przecież przypadkowo może go zabić ktoś inny... 
- Wydałem moim śmierciożercom bardzo wyraźne instrukcje. Złapcie Pottera. Pozabijajcie jego przyjaciół... im więcej ich zabijecie, tym lepiej... ale jego przyprowadźcie mi żywego. Ale nie o Harrym Potterze chcę z tobą pomówić, Severusie, tylko o tobie. Jesteś dla mnie bardzo cenny. Bardzo cenny. 
- Pan mój dobrze wie, że pragnę służyć tylko jemu. Pozwól mi więc odejść i odnaleźć tego chłopca. Pozwól mi przyprowadzić go do ciebie, panie. Wiem, że możesz... 
- Powiedziałem ci: nie! - Harry dostrzegł błysk czerwieni w oczach Voldemorta, gdy się odwrócił, zamiatając peleryną z szelestem, podobnym do odgłosu, jaki wydaje wąż ślizgający się podłodze. Wyczuł też jego zniecierpliwienie, ale nie w głosie, tylko w swojej pulsującej bólem bliźnie. 
- Na razie myślę o czymś innym. Zastanawiam się, Severusie, co się stanie, kiedy w końcu spotkam się z tym chłopcem! 
- Panie, przecież nie ma żadnej wątpliwości, że... 
- Jest pewna wątpliwość, Severusie. Tak, jest. 
Voldemort zatrzymał się i Harry zobaczył go wyraźnie: znowu obracał Czarną Różdżkę w białych palcach, patrząc na Snape’a. 
- Dlaczego obie różdżki, których używałem, zawiodły, gdy mierzyłem w Harry’ego Pottera? 
- Ja... ja nie potrafię na to odpowiedzieć, panie. 
- Nie potrafisz?
 Głowę Harry’ego przeszył ostry ból, jakby wbito w nią twardy kolec. Wepchnął pięść w usta, aby nie krzyknąć. Zamknął oczy i poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość, bo nagle przestał być sobą, był Voldemortem spoglądającym w bladą twarz Snape’a. 
- Moja cisowa różdżka była mi posłuszna we wszystkim, Severusie. Odmówiła mi tylko zabicia Harry’ego Pottera. Dwukrotnie mnie zawiodła. Ollivander powiedział mi po torturach o bliźniaczych rdzeniach, powiedział mi, że muszę mieć inną różdżkę. Usłuchałem go, ale różdżka Lucjusza też mnie zawiodła, gdy znowu spotkałem Pottera. Pękła. 
- Ja... ja nie potrafię tego wyjaśnić, panie. 
Snape nie patrzył na Voldemorta. Jego czarne oczy wciąż były utkwione w wężu wijącym się wewnątrz magicznej kuli. 
- Szukałem trzeciej różdżki, Severusie. Czarnej Różdżki, Różdżki Przeznaczenia, Berła Śmierci. Zabrałem ją jej poprzedniemu właścicielowi. Wziąłem ją z grobu Albusa Dumbledore’a. Teraz Snape spojrzał na Voldemorta, a twarz mu pobladła i zastygła jak gipsowy odlew pośmiertny; aż trudno było uwierzyć, że to twarz żywego człowieka, gdy przemówił: 
- Panie... pozwól mi iść po tego chłopca...
- Przez całą tę długą noc, w oczekiwaniu na świt mojego zwycięstwa, siedziałem tu - rzekł Voldemort prawie szeptem - i zastanawiałem się, dlaczego Czarna Różdżka nie chce być tym, czym być powinna, dlaczego, wbrew legendom, nie działa tak, jak powinna działać w rękach prawowitego właściciela... I chyba znalazłem odpowiedź. Snape milczał. - Może już ją znasz, Severusie? Jesteś przecież taki sprytny. Byłeś mi zawsze dobrym i wiernym sługą. Żal mi tego, co musi nastąpić.
 - Panie... 
- Czarna Różdżka nie jest mi do końca posłuszna, Severusie, bo nie jestem jej prawdziwym panem. Czarna Różdżka należy do czarodzieja, który zabił jej poprzedniego właściciela. To ty zabiłeś Albusa Dumbledore’a. Dopóki żyjesz, Severusie, Czarna Różdżka nie będzie mi służyć. 
- Panie! - krzyknął Snape, unosząc swoją różdżkę. 
- Nie można tego uniknąć. Muszę być panem tej różdżki, Severusie. Bo będąc jej panem, zapanuję wreszcie nad Potterem. Czarna Różdżka świsnęła w powietrzu, ale Snape’owi nic się nie stało i przez chwilę mógł pomyśleć, że został ułaskawiony. Była to jednak tylko chwila, bo wkrótce pojął, co mu grozi. Świetlista kula, w której spoczywał wąż, potoczyła się w powietrzu i Snape zdążył tylko krzyknąć, zanim kula wchłonęła jego głowę i ramiona, a Voldemort powiedział językiem wężów: 
- Zabij. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Harry zobaczył, jak Snape daremnie próbuje uwolnić głowę z zaczarowanej klatki, jak jego twarz staje się coraz bielsza, a czarne oczy rozszerzają się ze zgrozy, gdy wąż zatopił kły w jego karku. Po chwili kolana ugięły się pod nim i upadł na podłogę. - Przykro mi - powiedział chłodno Voldemort. Odwrócił się, nie było w nim smutku ani żalu. Nadszedł czas, by opuścić tę chatę i wziąć sprawy w swoje ręce, z różdżką, która teraz będzie mu całkowicie posłuszna. Wycelował ją w roziskrzoną klatkę z wężem, a ona uniosła się w górę, uwalniając Snape’a, który przetoczył się na bok; krew tryskała z ran na jego karku. Voldemort pospiesznie opuścił pokój, nie oglądając się za siebie, a wielki wąż poszybował za nim w swojej ochronnej, magicznej kuli. Harry otworzył oczy i zobaczył, że pogryzł sobie knykcie do krwi. Spojrzał przez szparę między skrzynią a ścianą i dostrzegł wysoki czarny but dygocący na podłodze.

- Harry! - szepnęła mu w ucho Hermiona, ale on już wycelował różdżkę w skrzynię blokującą otwór. Skrzynia uniosła się i przesunęła w bok. Ostrożnie przecisnął się przez otwór do pokoju. Nie wiedział, dlaczego to robi, dlaczego podchodzi do umierającego mężczyzny, nie wiedział, co naprawdę czuje, patrząc na białoszarą twarz Snape’a i jego palce, próbujące wymacać krwawiącą ranę na szyi. Zdjął pelerynę-niewidkę i spojrzał na człowieka, którego tak nienawidził, którego szeroko rozwarte czarne oczy patrzyły teraz na niego i który poruszał wargami, jakby chciał coś powiedzieć. Pochylił się nad nim, a Snape chwycił go za szatę na piersiach i przyciągnął bliżej. Z jego gardła wydobył się straszny charkot. [...]

— Tato! NIE! — krzyczał Harry. — Nie możesz umrzeć! Nie pozwolę Ci. 
— Harry, uspokój się. — wycharczał ostatkiem sił. — Musisz... zabić... Voldemorta. 
Harry nie słuchał go. Owinął swoją rękę na nadgarstku ojca i zaczął nucić. Hermiona spojrzała przerażona na chłopaka. To nie była zwykła magia. On ratował Snape'a magią żywiołów... w dodatku tą  c i e m n i e j s z ą  stroną. 
— Harry! — krzyknęła. 
Potter nie słuchał ich. Skupił się na uratowaniu ojca i po raz pierwszy dzisiaj używał swoich niesamowitych mocy. 
Snape zakaszlał kilka razy, a jego oddech zaczął się uspokajać, a rana na szyi znikała. 
Ron nie mógł uwierzyć w to co widzi. 
— JAK? — krzyknął. 
Harry opadł z sił na podłogę ciężko oddychając.
— Co zrobiłeś? — zapytał Snape. 
— Nie pozwolę, abyś zginął. — odpowiedział.
Snape wstał szybko z podłogi podnosząc także Pottera. 
— To mój obowiązek. 
— Możemy chociaż raz się nie kłócić, tato? — zapytał wykończony.
Snape mocno przytulił chłopaka do siebie. Ron sparaliżowany stał w miejscu... Po chwili jego pamięć splatała mu figla – chłopak przypomniał sobie o pokrewieństwie swojego przyjaciela ze Snape'em. 

* * * 

Kilka minut później Harry szykował się do swojej ostatecznej bitwy. 
— Harry, proszę Cię. To nie musi być tak jak zaplanował Albus. — Snape gorączkowo próbował przekonać syna, że nie musi umierać. 
— To już nic nie da, tato. Postanowiłem już. 
Podszedł do Hermiony i pocałował ją, a ona rozpłakała się na dobre. 
— Kocham Cię. — powiedział. 
— Harry, uważaj na siebie! Też Cię kocham. Masz wrócić do mnie!
Poklepał Rona po plecach i wyszedł nie odwracając się ani razu.

* * *

W ciemności zamajaczyła chatka Hagrida. W oknach nie paliło się światło, Kieł nie drapał w drzwi, nie szczekał radośnie na powitanie. Ach, te wszystkie odwiedziny u Hagrida, połysk miedzianego czajnika nad paleniskiem, ciasteczka twarde jak kamień, olbrzymie larwy, jego wielka, brodata twarz i Ron wymiotujący ślimakami, i Hermiona pomagająca mu ratować Norberta... Lecz szedł dalej i wkrótce dotarł na skraj Zakazanego Lasu, gdzie się zatrzymał. Między drzewami roiło się od dementorów. Już czuł promieniujące z nich lodowate zimno, zawahał się, nie wiedząc, czy zdoła przez nie przejść. Nie miał już siły, by wezwać patronusa. 
Nie był w stanie opanować drżenia całego ciała. Nagle zrozumiał, że jednak nie tak łatwo jest umrzeć. Nagle poczuł, jak drogocenna jest każda sekunda, w której jeszcze oddycha, jak cudowny jest zapach trawy i chłodny powiew na twarzy... I pomyśleć, że ludzie mają przed sobą całe długie lata, tyle czasu, mogą robić z nim, co chcą, nawet go marnotrawić, a on czepia się każdej sekundy... Nie był pewny, czy zdobędzie się na wejście do lasu, a jednocześnie wiedział, że musi to zrobić. Ten długi mecz dobiegł końca, znicz został złapany, trzeba wylądować na ziemi... 
Znicz. Zdrętwiałymi palcami pogrzebał w wiszącym na szyi woreczku i wyciągnął złotą, uskrzydloną piłeczkę. Otwieram się na sam koniec. Wbił w nią spojrzenie, oddychając szybko i głęboko. Jeszcze przed chwilą pragnął, by czas zatrzymał się w miejscu, a oto czas pomknął z zawrotną prędkością, bo nagle przyszło zrozumienie - tak szybko, jakby wyprzedzało myśli. To właśnie jest koniec. To jest ten moment. Przycisnął złoty metal do ust i szepnął: 
- Zaraz umrę. 
Metalowa muszla otworzyła się. Sięgnął drżącą ręką po różdżkę Malfoya i mruknął: 
- Lumos.
Wewnątrz znicza tkwił czarny kamień, pęknięty w środku. Kamień Wskrzeszenia pękł wzdłuż pionowej linii przedstawiającej Czarną Różdżkę. Mimo poszarpanego pęknięcia można było wciąż rozpoznać trójkąt i kółko: symbole Peleryny-Niewidki i Kamienia. Nie musiał myśleć, zrozumienie znowu przyszło samo. To nie oni mieli do niego powrócić, to on miał się z nimi połączyć. To nie on ściągał ich do siebie, to oni mieli go ze sobą unieść. Zamknął oczy i obrócił kamień w dłoni. Trzy razy. Poznał, że to się stało, bo usłyszał wokół siebie ciche odgłosy lekkich stóp kroczących po pasie zasłanej gałązkami i suchymi liśćmi ziemi na zewnętrznym skraju Zakazanego Lasu. 
Otworzył oczy i rozejrzał się. Nie byli ani duchami, ani w pełni cielesnymi istotami. Najbardziej przypominali Riddle’a, który tak dawno, dawno temu uciekł ze swojego dziennika, a który był prawie namacalnym wspomnieniem. Mniej materialni od żywych ciał, lecz bardziej materialni od duchów, sunęli ku niemu, a na wszystkich twarzach gościł ten sam uśmiech pełen miłości. James był dokładnie tego samego wzrostu co Harry. Miał na sobie ubranie, w którym umarł, włosy rozczochrane, okulary trochę przekrzywione, jak pan Weasley [...]. Szedł lekko, z niedbałym wdziękiem, z rękami w kieszeniach, szczerząc zęby w uśmiechu.[...] Lily uśmiechała się najbardziej promiennie. Kiedy podeszła bliżej, odgarnęła długie włosy do tyłu, a spojrzenie jej zielonych oczu, tak podobnych do jego oczu, błądziło tęsknie po jego twarzy, jakby nie mogła się na niego napatrzyć. 
- Byłeś taki dzielny. 
Nie mógł mówić. Pochłaniał ją wzrokiem, myśląc, że mógłby tak stać i patrzyć na nią wiecznie. Tylko patrzyć, nic więcej. 
- Jesteś już blisko - powiedział James. - Bardzo blisko. Jesteśmy z ciebie tacy dumni. 
- Czy to boli? 
To dziecinne pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdołał je powstrzymać.
 - Umieranie? Nie, w ogóle nie boli - odrzekł [...] - To coś takiego jak zaśnięcie, tylko jest szybsze i łatwiejsze. [...]
- Nie chciałem, żebyście umarli - powiedział Harry, a te słowa też wyrwały mu się bez udziału woli. - Żadne z was. Przepraszam... [...] Zostaniecie ze mną? 
- Do samego końca - odrzekł James. 
- Nie zobaczą was? 
- Jesteśmy częścią ciebie - powiedział [...].
- Nikt inny nie może nas zobaczyć. 
Harry spojrzał na swoją matkę. 
- Bądź blisko mnie - szepnął. 
I wszedł w mroczny las. Nie owładnęła nim lodowata rozpacz dementorów, wkroczył w nią śmiało razem ze swoimi towarzyszami, jakby byli jego patronusami, i szli razem między starymi drzewami o sękatych, powykrzywianych korzeniach, pod baldachimem splątanych gałęzi. Otulony szczelnie peleryną-niewidką zagłębiał się coraz bardziej w las, nie mając pojęcia, gdzie Voldemort jest, ale czując, że na pewno go znajdzie. A obok niego, prawie bezszelestnie, kroczyli James, [...] i Lily. Ich obecność była jego odwagą, to ona sprawiała, że był w stanie robić krok za krokiem. Czuł się tak, jakby między jego ciałem i świadomością zerwało się połączenie. Jego członki działały bez świadomych instrukcji, jakby był pasażerem, a nie kierowcą ciała, które miał opuścić. Zmarli, kroczący obok niego przez las, byli o wiele bardziej realni niż ci żyjący, którzy zostali w zamku: to Ron, Hermiona, Ginny i wszyscy inni wydawali mu się teraz bardziej duchami, gdy tak zmierzał w ciemności, potykając się i ślizgając, ku końcowi swojego życia, ku Voldemor... Usłyszał w pobliżu jakiś głuchy odgłos i szepty. Zamarł pod peleryną-niewidką, wbijając wzrok w ciemność i nasłuchując. [...]
- Ktoś tu jest - rozległ się tuż obok niego ochrypły szept. - Ma pelerynę-niewidkę. Może to on?...
Zza najbliższego drzewa wyłoniły się dwie postacie z zapalonymi różdżkami. Poznał Yaxleya i Dołohowa. Patrzyli dokładnie na to miejsce, w którym stał. Najwyraźniej nic nie widzieli. 
- Na pewno coś słyszałem - powiedział Yaxley. 
- Może to jakieś zwierzę, co? -
 Ten pomylony Hagrid trzyma tu całą kupę różnych gadów - rzekł Dołohow, zerkając przez ramię. Yaxley spojrzał na zegarek.
 - Już prawie czas. Potter miał swoją godzinę. Nie przyszedł. 
- A on był pewny, że przyjdzie! Nie będzie zadowolony. 
- Lepiej wracajmy. Dowiemy się, co teraz. 
Obaj śmierciożercy odwrócili się i ruszyli w głąb lasu. Harry poszedł za nimi, wiedząc, że zaprowadzą go dokładnie tam, gdzie chciał się znaleźć. Zerknął w bok: matka uśmiechnęła się do niego, a ojciec pokiwał głową, dodając mu odwagi. Szli zaledwie kilka minut, gdy ujrzał przed sobą światło, a Yaxley i Dołohow wyszli na polanę, na której kiedyś żył potworny Aragog. Wciąż były tu resztki olbrzymiej sieci, ale cały rój jego potomków śmierciożercy wygonili z siedliska, wysyłając do walki. Pośrodku polany płonęło ognisko, którego drgające światło padało na tłum nieruchomych, milczących śmierciożerców. Niektórzy byli nadal zamaskowani i zakapturzeni, inni odsłonili już twarze. Na skraju tego tłumu siedziało dwóch olbrzymów o brutalnych, jakby wyciosanych z kamienia twarzach, rzucając wielkie cienie na całą tę scenę. Harry dostrzegł Fenrira, czającego się w cieniu i żującego swoje długie pazury, opodal wielki jasnowłosy Rowie macał końcami palców swoje krwawiące wargi. [...] Wszystkie oczy utkwione były w Voldemorcie, który stał z opuszczoną głową, ściskając przed sobą białymi palcami Czarną Różdżkę. Wyglądał, jakby się modlił albo odliczał w duchu, i Harry’emu, stojącemu wciąż na skraju polany, skojarzył się absurdalnie z dzieckiem odliczającym podczas zabawy w chowanego. Za jego głową, jak wielka aureola, migotała zaczarowana klatka, w której wił się i kłębił ogromny wąż. Kiedy Dołohow i Yaxley stanęli w kręgu, Voldemort podniósł głowę. 
- Nie ma go, panie - powiedział Dołohow. Voldemort nie zmienił wyrazu twarzy. Czerwone oczy zdawały się płonąć w blasku ogniska. Powoli przetoczył Czarną Różdżkę między długimi palcami.
 - Panie mój...
To odezwała się Bellatriks. Siedziała najbliżej Voldemorta, rozczochrana, z zakrwawioną twarzą. Voldemort podniósł rękę, aby ją uciszyć. Zamarła, wpatrując się w niego z uwielbieniem. 
- Myślałem, że przyjdzie - powiedział Voldemort swoim wysokim, czystym głosem, wpatrując się w roztańczone płomienie.
 - Spodziewałem się go. 
Wszyscy milczeli. Wyglądali na równie przerażonych jak Harry, któremu serce tłukło się teraz o żebra, jakby chciało uciec z ciała, które miał za chwilę porzucić. Wilgotnymi od potu rękami ściągnął z siebie pelerynę-niewidkę i wepchnął ją za pazuchę, razem z różdżką. Chciał uniknąć pokusy walki.
 - I wygląda na to... że się omyliłem - rzekł Voldemort. 
- Nie omyliłeś się. 
Harry powiedział to tak głośno, jak potrafił, użył całej siły, by wypowiedzieć to głośno i dobitnie, bo nie chciał, by pomyślano, że się boi. Kamień Wskrzeszenia wyśliznął mu się z ręki [...]. Lecz w tej chwili liczył się już tylko Voldemort. To była sprawa między nimi dwoma. Chwila zaskoczenia minęła. Olbrzymy ryknęły, śmierciożercy powstali, wybuchły okrzyki, złorzeczenia, nawet śmiechy. Voldemort nie poruszał się, tylko jego czerwone oczy odnalazły Harry’ego i śledziły go, gdy szedł ku niemu - dzieliło ich tylko ognisko.
 - HARRY! NIE! 
Odwrócił się. Do pobliskiego drzewa był przywiązany Hagrid. Grube gałęzie nad jego głową dygotały, gdy szamotał się rozpaczliwie w więzach. 
- NIE! NIE! HARRY, CO TY.. 
- MILCZ! - wrzasnął Rowle i uciszył go machnięciem różdżki. Bellatriks zerwała się na równe nogi i patrzyła podekscytowana to na Voldemorta, to na Harry’ego, jej pierś falowała. Wszyscy zamarli, poruszały się tylko płomienie i wąż, zwijający się i rozwijający w świetlistej klatce nad głową Voldemorta. Harry czuł różdżkę na piersiach, ale nie próbował po nią sięgnąć. Wiedział, że wąż jest zbyt dobrze chroniony, wiedział, że gdyby nawet udało mu się wycelować różdżkę w Nagini, natychmiast trafiłoby go pięćdziesiąt zaklęć. Patrzyli na siebie, Voldemort i Harry, a po chwili Voldemort przechylił lekko głowę, przypatrując się stojącemu przed nim chłopcu, i okrutny uśmiech wykrzywił jego pozbawione warg usta. 
- Harry Potter - powiedział tak cicho, że jego głos mógł być trzaskiem ognia. - Chłopiec, który przeżył.
Śmierciożercy zamarli, czekali; wszystko wokół czekało, Hagrid miotał się w więzach, Bellatriks dyszała ciężko [...]. Voldemort uniósł różdżkę. Głowę wciąż miał przechyloną na bok jak zaciekawione dziecko, jakby się zastanawiał, co się stanie, jeśli zrobi następny krok. Harry wpatrywał się w czerwone oczy i pragnął, by stało się to teraz, szybko, póki jeszcze może utrzymać się na nogach, zanim straci nad sobą kontrolę, zanim się wyda, że panicznie się boi... Zobaczył poruszające się usta i błysk zielonego światła... i wszystko znikło...


__________________________
Kolejne rozdziały nie będą zawierać już żadnych fragmentów z książki. Zostały jeszcze dwa rozdziały :)

JUŻ JEST! ZWIASTUN TRZECIEJ CZĘŚCI!





1 komentarz:

  1. Witam,
    wspaniale, jak skończy się to starcie, i cieszę się, że Harry uratował Severusa... Ron przypomniał sobie, ze to ojciec Harrego...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Szablon
Alexx
ALEXX